Zrobić z siebie wariata też trzeba umieć. Niezależnie od wiary. Umyć, namaścić i pogrzebać zgodnie z zasadami islamu ciało, które od miesiąca leżało w kostnicy. Przed takim zadaniem stoją uczestnicy malezyjskiego „Idola”. Młodzi pobożni mężczyźni rywalizują między innymi o tytuł imama meczetu. Wszystko oczywiście podglądają widzowie. Także transport ciała na cmentarz i odmawianie modłów nad zmarłym. Aż żal, że telewizja jeszcze nie umie przenosić zapachów.
Autor programu jest dumny z chłopców ale zawiedziony własną ekipą: producent zemdlał, a kilka innych osób zwymiotowało. Niestety dla widzów kolejne odcinki były wręcz nudne, bo gdzie mycie trupa do zwykłego kazania. Casting nie był łatwy, z tysiąca młodzieńców wybrano dziesięciu. Prześwietlono ich przeszłość, sprawdzono ile nagrzeszyli, choć każdy z nich wygląda jak młody Allah. Ale warto się otworzyć, bo poza pracą imama w dużym meczecie w Kuala Lumpur i w pełni opłaconą pielgrzymką do Mekki zwycięzca dostanie samochód, stypendium, laptopa i ponad sześć tysięcy dolarów w gotówce. Na hidżaby od Armaniego.
Każdy naród ma taki program na jaki zasłużył. Malezyjczycy wieczorami podglądają nowoczesnych imamów, my sztucznych kandydatów. Jedyne co łączy to nudności. Tam, z uwagi na dosłowność, tu przez dziecinadę sztabowców. Jaki sens ma starcie kandydatów bez pytań kandydatów? Debata to pojedynek na słowa, na gesty, na nerwy, na emocje. A nas się częstuje sztucznością, nudą, bylejakością. Pewnie za późno na takie pomysły, ale gdyby była nagroda pocieszenia... ot choćby dożywotnie darmowe strzyżenie wąsów albo dozgonna garderobiana.
Ten tekst to wyraz moich osobistych poglądów, nie należy go identyfikować z linią programową redakcji TVN24