Władysław Bartoszewski w poniedziałkowym "Dzienniku".
"Nie oczekuję od pana Jarosława Kaczyńskiego żadnych przeprosin, ponieważ nie uważam, żeby był on w stanie mnie czymkolwiek obrazić. Wielokrotnie przytaczałem już porównanie, które i tym razem pasuje jak ulał: kiedy ktoś mnie po pijaku obrzyga w autobusie, to nie jest obraza. To jest obrzydliwość. Nie każdy może mnie obrazić. Prezes PiS nie ma życiorysu, który by mu na to pozwolił. Jestem ponad to.
Nigdy zresztą nie czułem się wykształciuchem: nie mam doktoratu, nie jestem prezydenckim profesorem. Profesorem zrobili mnie Niemcy i tam mam prawo używać tego tytułu. Nie czułem się też łże-elitą. Łże-elitą to są niektórzy partyjni działacze. Ja się uważam za przynależnego do elity - tej, której niedobitki przetrwały II wojnę światową. To była elita dlatego, że w pierwszym szeregu walczyła o ten kraj. I tego tytułu nikt nie może mi odebrać.
Nie wiem nawet, jak te przeprosiny wyglądały, bo nie chłonę przemówień prezesa PiS jak Ewangelii. Gdyby był chociaż premierem czy wicepremierem, wówczas urzędowo interesowałbym się tym, co mówi. Ale że jest tylko przywódcą partii, która na razie ma ponad 20 procent poparcia - mam nadzieję, że w najbliższych miesiącach ten wskaźnik spadnie - to nie muszę się jego przemowami interesować.
PiS to partia, której kilkoro działaczy od kilku lat specjalizuje się w ustawicznym lżeniu i szczuciu ludzi. Zdaje się, że ta metoda nie dała oczekiwanych wyników. Ktoś - zapewne z powodów rozumowych, a nie moralnych - doszedł do wniosku, że ten sposób postępowania szkodzi im samym. Stąd pewnie przeprosiny".
Cytuję słowa profesora ku pokrzepieniu serc(a).